„La La Land”

4s


Ostatnimi czasy powrót do klasyki kina okazuje się strzałem w dziesiątkę. Czy są to pastiszowe thrillery („Gość”), westerny („Django”) czy rasowe dramaty dziennikarskie („Spotlight„), każdy z nich czerpał wystarczająco dużo z ubiegłych lat i wyszedł przy tym zwycięsko. Kiedy po ogromnym sukcesie „Whiplash” Damien Chazelle ogłosił, że jego następnym projektem będzie klasyczny w duchu musical, cały świat przyjął to względnie gorąco, ale z odrobiną rezerwy. W końcu takiego przedsięwzięcia już dawno nie było, choć przedsmak mogliśmy zobaczyć w „Artyście” Michela Hazanaviciusa. Po premierze „La La Land” mogę z całą dozą przyjemności stwierdzić, że młody reżyser udźwignął temat z niezwykłą gracją i stworzył jeden z najlepszych filmów roku.

„La La Land” to bezsprzecznie jeden z najbardziej romantycznych filmów, jakie powstały ostatnimi czasy. Co więcej, przedstawiona w filmie historia wciąga i jest równie aktualna co dzieje Tristana i Izoldy, Romea i Julii, czy Bonny i Clyde’a. A wszystko to za sprawą dobrze dobranego scenariusza, który w nieszablonowy sposób prezentuje nam dwojga bohaterów i rozkwitającą między nimi miłość w słonecznym Los Angeles – mieście gwiazd.

Ona (Emma Stone) – niespełniona początkująca aktorka, która między serwowaniem stolików w kawiarni na terenie studia filmowego chodzi na castingi. On (Ryan Gosling) – niespełniony muzyk, grający w lokalnych barach i ledwie wiążący koniec z końcem. Drogi obojga połączyły się w pewną magiczną noc, która… nie okazała się taka magiczna? Zamiast pełnej zachwytu reakcji na swój widok bohaterowie zwyczajnie się mijają. Chociaż Damien Chazelle standardową kliszę „miłości od pierwszego spojrzenia” używa, to zmienia ją na swój sposób, pogłebiając późniejszą relację bohaterów i unika ich spłycenia. W końcu, kto się czubi ten się lubi i na drugim przypadkowym spotkaniu na kalifornijskiej imprezie para zaczyna przyjaźniej.

Na wypadek, gdyby widzowie zapomnieli, że przyszli do kina na musical, a nie kolejną komedię romantyczną z udziałem Goslinga i Stone, Chazelle już w pierwszej scenie funduje nam fenomenalny pokaz swoich umiejętności w piosence Another Day of Sun, w której kierowcy, zamiast narzekać na korki, wyskakują z samochodów oraz śpiewają i tańczą na ich dachach w pełnej harmonii. Kamera wiruje między maskami samochodów, tancerzami, a słońce oświetla cudowne kolory sukienek dziewczyn i t-shirtów facetów. Każdy śpiewa o swoich marzeniach i nadziejach, o przeszłych romansach, wzlotach i upadkach. O tym jest też cały „La La Land” – o marzycielach, którzy w świecie pełnym pośpiechu, szybkiego jedzenia i przymusowego chodzenia do pracy, chcą spełniać swoje marzenia.

Historia Sebastiana i Mii być może nie wyróżnia się na tle dzisiejszego kina. Takich jest wiele w ostatnich komediach romantycznych, ale mało który może dorównać „La La Land” w ukazaniu motywacji swoich bohaterów. Zarówno Sebastian jak i Mia to artystyczne dusze, które szukają szczęścia na swój sposób i jednocześnie odbywają znaczące rozmowy na temat tego, co ich pociąga. Dzięki temu, w trakcie seansu, widzowie czują niezwykłą więź z nimi, faceci z Sebastianem, a kobiety z Mią, bądź odwrotnie. Ich spojrzenie na świat jest bardzo bliskie naszym najskrytszym pragnieniom. Który facet nie marzył kiedyś o otworzeniu własnego baru, a kobieta o zostaniu światowej sławy aktorką? Chazelle jednakże nie ucieka się do kompletnego banału. Jego bohaterowie to nie są postacie z polskich komedii – nowobogaccy młodzi warszawiacy – to ludzie, którzy wyjechali od rodzinnych domów i postawili wszystko na jedną kartę. A kiedy się nie udaje, to wracają do domu rodziców, jak pies z podkulonym ogonem. To trochę surowe określenie, ale prawdziwe.

Jedną z najwspanialszych rzeczy w trakcie seansu „La La Land” jest jego musicalowa forma. Nie dość, że otrzymaliśmy zapadające w pamięciu utwory, jak wyżej wspomniany Another Day of Sun, czy romantyczny City of Stars, to Chazelle wraz ze swoją ekipą wzbili się na absolutne wyżyny. Myślę, że najważniejszym jest, aby docenić przede wszystkim pracę kompozytora Justina Hurwitza oraz choreografki Mandy Moore, którzy utworzyli niezapomniane oraz oryginalne utwory i numery taneczne. Każdy z nich porywa do tańca, czego dowodem może być podskakująca i pełna susów reakcja widzów po wyjściu z kina.

Jednakże mi najbardziej w „La La Land” do gustu przypadła praca Linusa Sandgrena oraz samego reżysera. Sandgren skrzętnie lawiruje między bohaterami już od pierwszej sceny i nie przestaje aż do ostatniej. Mamy wrażenie, że seans płynie, kołysze się i tańczy razem z Sebą i Mią. A my wraz nimi. Sandgren umieszcza kamerę, i tym samym nas, w samym środku akcji i numerów tanecznych. Bach, rach, ciach! I klaszczemy w dłonie, i tupiemy nogą. Podobnie jak w „Whiplash” Chazelle doskonale operuje użytą w filmie muzyką. Choć znów jest to Jazz, to nie mamy mu tego za złe, bo rzeczywiście aspiracje młodego Andrew Nymana i marzenia Sebastiana rozbudziły w nas na nowo miłość do tego gatunku. Chazelle dokładnie wiedział, co robi, kręcąc „La La Land” – nie tylko opowiastkę o miłości, ale również pogoń za pragnieniami i tego konsekwencje. Czasem bardzo miłe, czasem przykre.

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.